Ammoudara 3 - 17.10.2004 r.
Od jesieni wybieram się na wcześniejszą
emeryturę. Obwieściłam szefowej z dumną miną, że od września nie pracuję (w
sierpniu kończę lata). No i zaczęło się szukanie dobrych, tanich ofert na
wyjazd zagraniczny. Nareszcie coś w życiu zobaczę. Na osiedlu mam biuro
podróży, więc udałam się dumna i blada po ofertę. Wynaleziono mi Ecco Holiday a
z ofert wybrałam Rivierę Olympijską. Była promocja więc nie musiałam dopłacać
do singla oczywiście z opcją all inclusive. Byłam bardzo zadowolona bo miałam
czas aby przejrzeć mapy, przewodniki, forum. Byłam gotowa na przygodę swojego
życia. Nawet weszłam w kontakt e-mailowy z właścicielem hotelu niedaleko
klasztorów na skałach. Uff. Nareszcie coś mi się w życiu uda.
Niestety nie musiałam długo czekać. Do
11 czerwca dokonałam ostatecznej wpłaty wykupując wylot na
wrzesień/październik. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w połowie sierpnia
dostałam list z Ecco, że loty do Salonik odwołane z powodu małej frekwencji
(powiedzmy???) Natychmiast wysłałam e-maila do biura w Poznaniu z prośbą o
wyjaśnienie i prośbę o nowe oferty. Paniusia mało kompetentna zaoferowała mi w
"ramach " mojej wcześniejszej wpłaty inne miejsca. Owszem z
wszystkich wysłanych ofert jedyne co mogłam wybrać to była Kreta - Ammoudara -
hotel Kleopatra. Niestety nie uwzględniono tego przy reklamacji, że wylotu na
Rivierę nie będzie nie z mojej winy, co kosztowało mnie dopłatę do singla. Mówi
się trudno. Takie mam zakichane szczęście. Nie wiem dlaczego, bo urodziłam się
w czepku (ale w niedzielę).
![]() |
KLIK w zdjęcia powiększa |
Znowu szukanie przewodników, opisów,
kontaktów, relacji ludzi z forum. Na swoją wiedzę popartą nowymi przewodnikami
utopiłam trochę kasy, łącznie z cyfrówką (a co?). Ale jak lecieć w nieznane
właściwie nie wiedząc nic. Wreszcie nadszedł upragniony dzień. Na miękkich
nogach wyczłapałam z domu z walizką, żegnana przez córkę i wnusia. Taksówką
dojechałam na lotnisko, na którym ostatnio byłam 5 lat wcześniej. Zdenerwowana
lotem w nieznane wypiłam łapczywie kawusię w barku, wypaliłam kilka fajek i
coraz bardziej zdenerwowana czekałam. Pełna obaw jak to będzie, po dość
sprawnie przeprowadzonej odprawie wsiadłam wreszcie do samolotu, po drodze
podziwiając widoki z okna - pełno białych chmurek. A potem z lotu ptaka widok
wyspy. To było boskie.
![]() |
Hotel Marirena |
Po niespełna 3 godzinach wysiadłam w
Heraklionie. Instruktaż od córki, jak się poruszać po nieznanym terenie bardzo
się przydał. Miałam duże obawy, czy będę wiedzieć, w którą stronę iść, jak
znaleźć rezydenta itp. Huuuura. Udało się. Logo biura jest dość dobrze
widoczne. Zgłaszam się do rezydentki i tu jakby mi ktoś dał w pysk.
Niestety jedzie Pani do innego hotelu. Ludzie trzymajcie mnie bo komuś dokopię.
Ale to nie koniec niespodzianek. Na lotnisku, po zapakowaniu nas do autobusu
ruszyliśmy w nieznane (dla nas wszystkich). Nie jechaliśmy długo, ale każdy z
nas zapewne myślał o tym, co zastanie na miejscu. Podróż trwała ponad 30 minut.
Wreszcie jesteśmy na miejscu. Pierwsza wysiada oczywiście rezydentka, my jak
przedszkolaki za nią. I oto oczom naszym ukazał się cel naszej podróży - HOTEL
MARIRENA.
Trzeba wszystkim wiedzieć, że Ammoudara
jest miasteczkiem ze wszech miar turystycznym. Jedna główna ulica i szereg
bocznych, przy których znajdują się hotele i pensjonaty poprzeplatane tawernami
supermarketami, pizzeriami a także sklepami z pamiątkami. Po wyjściu z autobusu
ukazał się naszym oczom biały budynek, 3-piętrowy, z niebieskimi oknami i
balustradami tarasów. Przejście do pensjonatu prowadziło poprzez tawernę
Djonizos należącą do właściciela Georga. Rezydentka szybkim krokiem, a było to
popołudnie, zaprowadziła nas do pomieszczenia zwanego szumnie recepcją, gdzie
za biurkiem rozparty siedział właściciel. Według kolejności podchodziliśmy do
niego dając paszporty a on na tej podstawie znajdował nazwisko na liście,
odptaszkował i dawał klucz (nie informując jak tego pokoju szukać). Chyba że
ktoś zapytał jak dojść do wyznaczonego miejsca. Nareszcie i ja stanęłam przed
obliczem. Przyjazny to on nie był. Zapytał "singel"- ja na to “yes of
course”. Dostałam więc klucz i ciesząc się, że nareszcie jestem u celu,
podreptałam na drugie piętro. Niestety George nie był uprzejmy poinformować o
windzie. Pal go sześć.
Wreszcie jest. Mój pokój. Całe
pomieszczenie - to pokój dzienny z tarasem i aneksem kuchennym, sypialnia oraz
WC z prysznicem. Rzuciłam walizkę na podłogę i miałam jedno olbrzymie
pragnienie: prysznic. Zapomniałam, tam woda jest ogrzewana bateriami
słonecznymi. Wlazłam pod prysznic, a tu zimna woda. Niewiele mi sie udaje.
Jeszcze i to. Po ubraniu się wyszłam na taras na dymka. Podziwiałam rosnące pod
oknem owocujące drzewo granatu i basen, według mnie to sadzawka. W hotelu tym
miałam wykupione tylko śniadania. Pozostałe posiłki musiałam organizować sama.
Przed wyjazdem zaopatrzyłam się więc w kawę, herbatę, przyprawy, a także środki
do mycia naczyń. Po wypiciu mojej ulubionej "plujki" wyruszyłam na
miasto. Jadąc z lotniska uważnie obserwowałam gdzie co jest.
Do Carrefoura znajdującego się w
Iraklionie nie miałam ochoty. Wprawdzie można było dojechać z przystanku
autobusowego za jedyne 0,65 euro ale pomyślałam, że pierwszego dnia pobytu mogę
sobie odpuścić i zrobić zakupy w pobliżu. Znalazłam taki supermarket
(powierzchnia - góra 20 metrów kwadratowych) a w nim mydło, szydło i powidło.
Kupiłam więc co trzeba - w tym momencie zorientowałam się, że popełniłam błąd
wykupując jedynie śniadania. Pomyślałam sobie - to teraz kochana za to żarcie
bekniesz jak cygan za matkę. Oj miałam rację. Wróciwszy do pokoju zrobiłam
sobie kolacyjkę i ległam na sofie oglądając telewizję grecką. Niewiele mogłam
zrozumieć, ale było mi dobrze bo z tawerny dobiegały skoczne greckie melodie.
Słychać było cykady. RAJ. Kolacja, kolacją ale trzeba jeszcze coś zrobić. A nie
było to takie proste. Składniki miałam ale też wielkie obawy bo lodówka
cośkolwiek zdezelowana nie chłodziła jak trzeba. I tu dylemat - jak będzie
dalej? Jednak ciekawość jak wygląda miasteczko zwyciężyła.
Zrobiłam sobie dłuższy spacer przed
snem. A że pogoda była "średnio na jeża" mogłam się zupełnie
zrelaksować. Następnego dnia bowiem czekało nas spotkanie z rezydentką. Znowu
wychodząc z hotelu musiałam przejść przez tawernę Georga. Ja rozumiem, że jako
właściciel musi mieć na wszystko "oko" ale u niego to już obsesja.
Kaprawymi oczkami wodził za ludźmi jak ochroniarze w sklepach. Ruch w tawernie
był nawet...nawet, co nie znaczy że jego "pensjonariusze" z niej korzystali.
Zauważyłam pewną prawidłowość. Ten kto u niego mieszkał niekoniecznie korzystał
z dodatkowych posiłków w tawernie. Ludzie szukali wrażeń gdzie indziej. Wzdłuż
całej ulicy było tyle knajpek, snack barów innych miejsc na uciechę żołądkową.
Przy okazji pooglądałam sobie jak każda baba sklepy: najchętniej te z ciuchami
i biżuterią. Oczywiście to co mnie najbardziej urzekło to roślinność. Boziu -
te palmy były cudowne. Dla mnie o tyle atrakcyjne, że widziałam je po raz
pierwszy w życiu. Szłam więc wzdłuż głównej ulicy z "rozdziawioną
gębą", pełna zachwytu jak na tym świecie jest pięknie.
Kreteńczycy są bardzo sympatyczni,
pozdrawiali wszystkich przechodzących KALIMERA i zapraszali do środka. Przy
okazji sprawdziłam gdzie jest automat telefoniczny, karty do telefonów kupiłam
w supermarkecie. W mijanych tawernach rozbrzmiewała skoczna muzyka. Nogi same
niosły dalej, a najchętniej potańczyłabym. Mijałam też wolierę z papużkami
falistymi. Sama jako miłośniczka zwierząt przystanęłam i z lubością słuchałam
ich świergotu. I już zaczęłam po zaledwie kilku godzinach pobytu tęsknić za
moimi zwierzakami (w domu zostawiłam parkę papużek falistych i królika
miniaturkę). Długo spacerować nie mogłam bo robiło się ciemno. Nieznane miejsce,
ruch jak na Marszałkowskiej w Warszawie, nieznani ludzie - na ten raz
wystarczy.
Następnego dnia będę miała więcej czasu
to zobaczę więcej. Po cudnie przespanej nocy i porannej toalecie w ciepłej
wodzie wyruszyłam do tawerny na śniadanie. W ofercie podano, że śniadanie jest
w formie "szwedzkiego stołu". Stół to może był ale czy szwedzki? Na
ekspresie stały dzbanki z gorącą kawą, samą wodą (do herbaty), mleko. A na
stole: płatki kukurydziane, dwa rodzaje dżemów, na jednej tacy mielonka
poukładana jeden plasterek obok długiego, a nie na zakładkę. Widać było
prześwitujące miejsca na tacy. Tak samo ułożony żółty ser, pomidory i ogórki.
Było to bardzo urozmaicone menu - dwa tygodnie to samo. Oczywiście George cały
czas siedział w sali i bacznie obserwował jedzących. Kelnerka, która tam
pracowała (myśmy obsługiwali się oczywiście sami) bez przerwy była wzywana
przez Georga donośnym głosem "MARRYYJJA". Biedna dziewczyna.
Przewracała oczami jak to słyszała, ale robiła co do niej należy. Można było
wziąć dokładkę, ale właściciel lustrował każdy gest, każdy kęs. Nie było to
zbyt przyjemne. Zjedliśmy śniadanie bez smaku i każdy poszedł do swojego pokoju
czekając z niecierpliwością na spotkanie z rezydentką ciekawi jakie będą
atrakcje. Przy basenie, na który miałam widok ze swojego tarasu, znajdował się
mały barek ale tam kawa kosztowała 3 euro. Zdzierstwo. Zrobiłam więc swoją
plujkę i czekałam odliczając czas do spotkania.
Pierwszy tydzień był dość pochmurny,
mogłam więc odpuścić sobie opalanie. Wyjeżdżając nie miałam pojęcia o czymś
takim jak animacje. Było kilkoro dzieci, ale nudziły się jak mopsy. Wreszcie
nadeszła właściwa godzina. W dość dużej sali przygotowane były dla nas napoje -
ciekawe czy to wykupiła firma czy George się szarpnął na poczęstunek. Szanowna
Pani Rezydentka przybyła punktualnie na nasze spotkanie. Po miłym powitaniu
grupy przeprosiła za zawirowania z hotelami, za inne sprawy też. Po czym
przystąpiła do opisywania co nas czeka. Wycieczki, które zaproponowała wydawały
się bardzo atrakcyjne. Wąwóz Samaria, Wyspa Trędowatych, Santorini, Wieczór
Kreteński. Przy okazji objaśniła warunki głównie finansowe owych wycieczek.
Poinformowała także o formie i miejscu wynajmu samochodu na wycieczki we
własnym zakresie. Oczywiście polecała te wypożyczalnie gdzie jak twierdziła nie
ma żadnych kruczków z ubezpieczeniem itp. Powiedzmy??? Zasłuchana siedziałam
popijając sok pomarańczowy podany przez rezydentkę.
Ponieważ już zaczęłam się orientować o
kosztach mojego pobytu, mogłam sobie pozwolić na jedną ale naprawdę fajną
wycieczkę. Wylatując na Kretę byłam bardzo ale to bardzo namawiana na
Santorioni. Wyspa, która powstała z lawy wulkanicznej, port w Athinios na
czynnym wulkanie. Ludzie, jak tu z tej wycieczki nie skorzystać. Myślę sobie,
trudno zacisnę pasa, przeżyję niekoniecznie o samym chlebie a na wycieczkę
pojadę. Hura. Biuro podróży zaproponowało promocję nie 95 euro a 90. Dobra
nasza - niech żyje Kreta. Spotkanie wyjaśniło też trochę innych spraw, jak
opłata jednej Pani za drinki "powitalne". Georg zaprosił nas a
kelnerowi powiedział, że należy brać opłatę. Pies go drapał. Ja sobie poradzę.
Wycieczka na jeden dzień za tyle szmalu. Trudno. Oczywiście jako ekonomista z
wykształcenia przeliczyłam to euro na PLN po kursie po jakim kupiłam i wyszło pół
mojej emerytury. Pomyślałam owoce są w miarę cenowo dostępne na moją kieszeń,
więc przynajmniej będę miała radość podniebienia. Uiściłam opłatę,
poinformowana, że zbiórka jest o 6.00, powrót ok. 22.30 wybrałam się w dobrym
nastroju po zakupy.
Znalazłam sklep z ciuchami z uroczym
Kreteńczykiem, który za każdym późniejszym widzeniem uśmiechał się do mnie. To
był miód na moje serce. Poczułam się jak adorowana małolata. Nic mnie już nie
denerwowało, zawsze mogłam wejść do jego budki i pogadać. Po uzyskaniu od rezydentki
informacji najpierw myślałam czy płynąc promem będę się dobrze czuła. W życiu
tego nie doświadczyłam więc kto wie co mnie czeka? Wyszłam z ulubioną plujką na
taras dla bardziej pozytywnego myślenia.

Byłam bardzo podekscytowana zbliżającą
się wycieczką. Obiecałam sobie oglądać wszystko niemal pod lupą. Przecież
wiadomo, że druga okazja może się nie trafić. Córka - zapalony ekolog amator - złożyła
zamówienie na piasek i kawałki kamienia. Zaopatrzyłam się w domu w pojemniczki
i cierpliwie czekałam na bieg wydarzeń. Potem poszłam na spacer i trafiłam
ponownie do znajomego Kreteńczyka - ale tylko po bawełnianą bluzkę. Zaczynał
się upał, a ja nie do końca byłam na to przygotowała. Wybrałam sobie bluzeczkę,
zażyczyłam aplikacje i po herbacie. Wieczorem George zwołał wszystkich
płynących na Santorini i wydał "suchy prowiant" składający się z mało
świeżej bułki z jakąś nieokreśloną wędliną i posmarowaną cieniutko... U
rezydentki ci którzy mieli opory przed wczesnym wstaniem zamówiliśmy u Georga
budzenie. Bałam się zasnąć bo z tym budzeniem u mnie krucho. Wyczekiwałam tego
dzwonka i... do tej pory nie zadzwonił.
O godz. 6.00 zebraliśmy się przed
hotelem wyczekując niecierpliwie autokaru, który miał nas powieźć do Iraklionu
do portu. Ponieważ jak wszędzie zbiera się uczestników z innych hoteli - nasz
przybył z opóźnieniem 20 minut. Było nas od Georga parę osób więc czekając na
autobus wymienialiśmy poglądy na tematy różne. Wreszcie podjechał, rezydentka
znowu się kajała za niepunktualność i w drogę. Prommiał odpłynąć o 8.00. UFFFF
dojechaliśmy.
Dojechaliśmy autobusem do portu w Iraklionie. Potulnie jak
owieczki poszliśmy za rezydentką w kierunku promu. Na placu w porcie takich
autokarów jak nasz było sporo, więc i narodu się trochę zebrało. Wreszcie hasło
- grupa Ecco proszę za mną. Obdarowała nas też kolorowymi karteczkami, które
upoważniały nas do posiłku. Najatrakcyjniej to ten prom nie wyglądał. Weszliśmy
na trap do wejścia, a wejście wyglądało jak dziura. Zaraz po przejściu kilku
kroków dwoje Kreteńczyków w strojach ludowych łapało każdego z dwóch stron - uśmiech
nr 5 i zdjęcie zostało zrobione.
Trochę to trwało bo każdy został złapany w
obiektyw. Potem przeszliśmy w głąb promu. Chwilami miałam wrażenie, że jestem w
luku bagażowym. Wreszcie trochę inne obrazy przed oczyma. Coś ludzkiego.
Rezydentka zaprowadziła nas do sali kawiarnianej. Odprawa turystów na prom
trochę trwała ale wreszcie ruszyliśmy. Nie było na szczęście słychać szumu
silników, jedynie obraz przesuwający się za oknami powiedział nam: PŁYNIEMY.
Siedziałam rozparta w fotelu i
obserwowałam innych. Jak ludzie reagują na pływanie. Kto będzie miał chorobę
morską. Na szczęście mnie to ominęło. Wiedzieliśmy, że na promie w trakcie
naszego rejsu będą dwa posiłki: śniadanie i w drodze powrotnej obiadokolacja. W
międzyczasie gnana ciekawością wyszłam na górny pokład zobaczyć morze i dość
wysokie fale. Byłoby bardzo miło, gdyby nie dość silny wiatr. Patrzyłam z
przerażeniem jak fale rozbijają się o burtę. Boziu - trzymaj mnie w opiece.
Widok jednak był przecudowny. Wysoka fala, morze koloru stali. Cudo. Było też
dość chłodno więc wróciłam na swój fotel o dwa poziomy niżej. Po blisko
1,5 godziny zostaliśmy poinformowani przez głośnik wdzięcznym głosem rezydentki,
że mamy udać się do sali restauracyjnej. Bardzo sympatyczni Grecy zaprosili nas
na śniadanie podane z formie szwedzkiego stołu. Żarełko było bardzo smaczne,
ale trzeba było trochę się śpieszyć - czekali przecież inni.

Rezydentka szybko zebrała towarzystwo do
autokaru i wyruszyliśmy w drogę. Droga wąska, ale widoki bajeczne. Z jednej
strony lita ciemna skała, z drugiej zaś przepaść. Roślinności niewiele.
Mieliśmy zwiedzać po kolei największe skupiska mieszkańców na Santorini. Trudno
to nazwać miasteczkami, skoro cała wyspa ma ok.7000 mieszkańców. Pierwszym
miasteczkiem było Pyrgos. Po kilku minutach jazdy zatrzymaliśmy się na placu
przeznaczonym dla turystów, gdzie zaparkowano autobusy. Mieliśmy coś ok. 30
minut na samodzielne zwiedzanie. Większe zabytki niestety były pozamykane. Chodziliśmy
więc po wytartych przez ząb czasu i turystów schodkami do owych budowli i
mogliśmy tylko podziwiać widoki na port i budynki poniżej naszej platformy
widokowej. Po czym znowu do autobusu i dojazd do miasteczka Oia. Byłabym kłamcą
gdybym pominęła fakt, że w czasie jazdy rezydentka bardzo barwnie i ciekawie
opowiadała o historii wyspy, jej mieszkańcach, tradycjach. Te wiadomości byłyby
bardziej pożyteczne gdyby je opowiedziano w trakcie zwiedzania, my
byliśmy puszczeni samopas. Nie mniej wszystkich urzekła architektura domów i
ich biel z niebieskimi obramowaniami. Uliczki wąskie, zaludnione przez
wycieczki. Co krok można było spotkać sklepik z pamiątkami, barek, restauracje
itp.
Potem znowu w autobus i do Thira gdzie
dostaliśmy aż 1,5 godziny wolnego. Na zwiedzanie to trochę za mało czasu, ale
chodzenie tymi wąskimi uliczkami ma swój urok. Ponieważ zaczynało być upalnie,
a ja obwieszona sprzętem byłam już zmęczona postanowiłam wejść na lody.
Pychota. Sama wyspa to ok. 78 km. kwadratowych. Oczywiście pomna próśb córki
próbowałam odskrobać kawałek skały na pamiątkę. Niestety nie miałam ze sobą kilofa.
Bez tego ani rusz. Była też o dziwo niewielka ale przepiękna roślinność. Przed
wyjazdem przy namowach na wycieczkę na Santorini nie miałam pojęcia jaki cud
ujrzę. Podziwiałam biel budynków i ten sam niebieski odcień obramowań.
Widocznie wypracowano jakiś system tworzenia jednakowego koloru. Na pamiątkę
kupiłam sobie kubek z budynkami na wyspie. Czasu na zwiedzanie wyspy nie było dużo.
Patrzyłam zafascynowana na kopuły dachów. Wszystkie one miały właśnie kształt
kulisty. Na myśl mi nie przyszło, że jest to celowe aby zbierać wodę do
podlewania kwiatów. Na samym szczycie wyspy zieleni było już odrobinę więcej.
Patrząc z góry podziwiałam sposób w jaki została wybudowana wyspa. Natychmiast
nasunęło się pytanie? wiadomo że drogą wodną sprowadzono tu budulec, ale jak
żyją ci ludzie: skąd biorą żywność, wodę do picia itp. rzeczy użytku
codziennego.
Wąskie uliczki - gdzie trudno się
przecisnąć, a w dole niemal przy każdym większym domu jakby na tarasie
znajdowała się restauracja. Niestety ceny - wiadomo, że turyści zapłacą co
trzeba choćby dla wrażeń były bardzo wysokie. Było dość upalnie ok. + 33C, więc
pragnienie pognało mnie do sklepu po wodę mineralną. Spoglądając w dal widok
"nieziemski" - stateczki i promy wielkości pudełka zapałek, niebieskie
niebo, a na wyspie biało niebieskie budowle. Wszystkie wybudowane w jednym
stylu. CUDO. Ktoś kiedyś powiedział że Santorini to jeden z cudów świata. Oj
miał rację. A czy to nie jest piękne? Mieliśmy jeszcze trochę czasu na
spotkanie z rezydentką, więc siadłam sobie na lody - Algida - znana nam
dobrze nazwa. A lody były pychota. Mając przed sobą jeszcze kilka minut do
zwiedzania postanowiłam ponagrywać na kamerę co ładniejsze widoki. Tak naprawdę
to wszystko tam było piękne. Upał ogromny więc musiałam robić przerwy ponieważ
wyłączał mi się akumulator w kamerze. Jako niedoświadczony operator miałam z
tym wielkie problemy. Ale jak wyjechać z Santorini nie robiąc sobie zdjęcia na
tle tych przepięknych widoków.
W czasie ostatniego "postoju"
rezydentka zaprowadziłam nas do sklepiku gdzie zostaliśmy poczęstowani winem
oraz orzeszkami. Można też było kupić tak orzeszki jak i wino. My Polacy
oczywiście natychmiast przeliczamy na złotówki. Butelka wina 0.75 l. kosztowała
8 euro, a orzeszki coś około 4 euro. Niestety nie było to tanie. Następnie pani
rezydentka poinformowała nas o sposobie powrotu do portu ok. 300 metrów w dół.
Bardziej zaprawieni w pieszych wędrówkach mogli zjechać na ośle, zejść po 600
schodkach lub zjechać kolejką linową. Jak pisałam jestem miłośniczka zwierząt,
nietrudno się domyśleć jaki środek lokomocji na powrót wybrałam (pomijając, że
osiołki nie są najlepiej traktowane, na schodach można się poślizgnąć na... Wybrałam
więc kolejkę. Za całe 3,5 euro zjechałam jak hrabina. Zjazd to kilkanaście
sekund w dół, po zupełnie pionowej ścianie. Przyglądałam się z przerażeniem, po
bokach trasy kolejki gołe ściany. Wrażenie niesamowite - chociaż nie ukrywam że
jako kobieta z wyobraźnią bałam się ewentualnej katastrofy.
Szczęśliwie dotarliśmy na dół. Potem o
umówionej godzinie wsiedliśmy na dużą motorówkę, która podwiozła nas do naszego
promu. Został nam tylko powrót do Iraklionu. A na promie czekała nas niespodzianka.
A na promie tak jak weszliśmy rano tak i teraz. Trochę ta motorówka nas
pohuśtała zanim dobiliśmy do promu ale nie było tak źle. Tym razem trap
prowadził do jakiegoś wejścia ciut wyżej niż poprzednio. Nawet obsługa co bardziej
zestrachanym pomagała. Fale obijające o brzegi promu, szum wiatru. Znowu
zostaliśmy zaproszeni do sali kawiarnianej gdzie w odpowiednim momencie przez
megafon nasza rezydentka zaprosiła nas na obiadokolację. Tym razem było
inaczej. Wchodziliśmy grupami do sali restauracyjnej gdzie chyba kierownik sali
usadzał nas przy odpowiednich stolikach. Stoliki ładnie nakryte, nawet jakieś
kwiatki w wazoniku. Nie było szwedzkiego stołu lecz posiłek roznosili
przystojni kelnerzy Po posiłku łaziliśmy po promie właściwie nie zwiedzając
lecz szukaliśmy skąd dochodzi grecka muzyka. Mnie przykuło wzrok inne zjawisko.
Pan ok. 35-40 lat i Pani w dobrze zaawansowanym wieku. Ów pan naskakiwał tej
kobiecie, jakby chciał obdarować ją gwiazdką z nieba."Wnuczek" czy
"osoba towarzysząca" - tego nikt nie wiedział. No cóż, tak też bywa.
Gnana ciekawością jak potoczy się "opieka" nad babcią ruszyłam za
nimi. Widocznie płynęli na Santorini nie po raz pierwszy bo mieli nosa gdzie
można potańczyć. Był to swego rodzaju wieczorek taneczny. Jakież było moje
rozczarowanie kiedy babunia siadła przy stoliku, przytupując nóżką w takt
muzyki a "wnusio" odgarniał jej włosy z czoła aby było jej chłodniej
i włoski nie wchodziły do oczek. Wnunio nie tańczył. Tak upłynął nam powrót do
Iraklionu. Dotarliśmy z powrotem do hotelu po 22.00. Pozostała jedynie
wieczorna toaleta i spatki.
Na śniadanku pod czujnym okiem Georga
(menu ciągle to samo) usłyszałam wiadomość, która ścięła mnie z nóg. W grupie
turystów zamieszkujących w hotelu były panie ze śląska. Otóż w noc po upojnej
wycieczce na Santorini było trzęsienie ziemi na Morzu Egejskim oczywiście
odczuwalne na Krecie. Nie ukrywam, że spałam tak mocno po przeżytych wrażeniach,
że można było mnie wynieść z łóżkiem a co mówić o odczuwaniu trzęsienia ziemi.
Panie miały doświadczenie jako że na Śląsku tzw. tąpnięcia to rzecz normalna.
Wiedziały zatem co mówią. Towarzystwo hotelowe dość drętwe jedyne co mi
pozostało to codzienne piesze wycieczki główną ulicą Ammoudary. Przyjęłam sobie
za cel chodzić plażą i za każdym razem wychodzić na główną ulicę tymi bocznymi.
Spacerowałam więc plażą i zaliczałam wszystkie wiodące do celu uliczki. Oczywiście
na plaży w miarę pogody "moczyłam nogi". Relaks wspaniały.
Koniec pobytu na Krecie zbliżał się
wielkimi krokami. W dniu wyjazdu - doba kończyła się o godz. 12.00 jak w
większości hoteli. Pozostało nam czekać na tarasie przy basenie. Wszystkie
nasze bambetle miały być złożone w sali, zamkniętej wg obietnic rezydentki. Ale
i tym razem George zrobił co chciał. Owszem może zamknąć nasze bagaże za
odpowiednią cenę. Zrobiliśmy więc między sobą dyżury na pilnowanie bagażu.
Wylot miał być o 17.50. Zdążyłam jednak dla upamiętnienia zrobić sobie zdjęcie
z Georgem ku przestrodze, aby nie wybierać hotelu gdzie patrzą na ręce, liczą
kęsy itp.
Po wylądowaniu w Warszawie i odebraniu
bagażu, przy bramce wyjścia na miasto czekała na mnie córka z wnusiem. Michaś
trzymał w ręku kwiatki i na cały terminal krzyknął "BABA" i to mi
wystarczyło aby zapomnieć o wszystkich niedogodnościach tego wyjazdu.
Klik dobry:)
OdpowiedzUsuńPowodzenia w nowym miejscu! Mebluj sie tu pięknie, a poczujesz się, jak w domu.
Pozdrawiam serdecznie.
Przy okazji testuję, jak u Ciebie z datą, bo na wielu blogach były kłopoty z ustawieniem naszego czasu.
OdpowiedzUsuńwszystko pięknie, dzięki Tobie.
Usuń38 years old Developer II Nikolas Mapston, hailing from Maple enjoys watching movies like Vehicle 19 and Kitesurfing. Took a trip to Monastery of Batalha and Environs and drives a Ferrari 340 MM Competition Spyder. adres
OdpowiedzUsuń