wtorek, 30 października 2012

Wypad w rodzinne strony



     Wypad w rodzinne strony to jednocześnie przyjęcie zaproszenia przez moja Danusię. Jak zwykle do wyjazdu przygotowałam się starannie. A potem wszystko wzięło w łeb. Już w dniu wyjazdu na dworcu zaczął się koszmar:
1. autobus opóźniony 20 minut
2. potem w trakcie jazdy kilka sms-ów, z czego niektóre wyprowadziły mnie z równowagi
mój dom kiedyś
mój dom rodzinny obecnie
Hektorek
mój ulubieniec Hektorek
3.ucieczka palaczki przed Strażą Miejską
3. a na koniec okazało się, że coś w nerwach kliknęłam nie tak w komórkę i straciłam zasięg nieodwołalnie i bezpowrotnie.

      Danusia powiadomiona o spóźnieniu dopiero się na przystanek wybierała, ale szczęściem jechałam z jej koleżanką, która mnie doprowadziła wprost pod drzwi. Danusia była, co najmniej zdziwiona. Zasiadłyśmy do kawki, łącznie z jej mężem, potem poznałam synów. Rozmowy, rozmowy, rozmowy. W przybliżeniu         opracowałyśmy plan pobytu. Ale jak widać nie zawsze można planować. Danuśka pożyczyła mi zapasową komórkę, a ja od razu zadzwoniłam (mimo trudności z zasięgiem u Danuśki) do mojego domowego komputerowca.

     Oj jak dobrze mieć takie znajomości. Krzyś od razu wynalazł mi w moim rodzinnym mieście punkt serwisowy Orange. Adres znalazłam bez trudu. Ale nic nie wskórałam, bo Pani stwierdziła, że aparat jest do wymiany. Krzysio uparty jak ja następnego dnia dał mi wskazówkę, aby spróbować z ....... ustawieniem profilu ogólnego a nie samolotowego i wow udało się odzyskać zasięg - ograniczony, ale był).. Do miasta przywiózł nas młodszy syn Danuśki, role się podzieliły. Danuśka myknęła z synem załatwiać swoje sprawy a ja powędrowałam w swoich sprawach. Specjalnie przeszłam koło rodzinnego domu i ........ stanęłam jak wryta. O kurza morda, gdzie się podział mój dom rodzinny?

    
     Co to za nowoczesna budowla tu stoi? Zmiany, zmiany, zmiany. Wiem, że to nieuchronne, ale jeszcze większego szoku doznałam, jak zobaczyłam zabytkowy ratusz w Rynku, ogrodzony, niemal zburzony. Podobno to remont. Łezka mi się z żalu zakręciła w oczku. No cóż samo życie. A wybierałam się do Ratusza do USC do akt małżeństwa starszej siostry.

    Urząd przeniesiony. Ale nie jest tak źle po 17 latach nieobecności trafiłam bez trudu. Uprzejme Panie bez problemami dokument wydały. Potem z Danuśką odwiedziłyśmy grób moich dziadków. Zostało nam już wrócić do domku. A tam czekał na mnie ulubiony na tą chwilę Hektorek, czyli blisko roczny bernardyn. Piękna mordula. Pamiętając z telewizji (Zaklinacz psów – Cezar Millan) jak postępować z psem skaczącym na człowieka wyciągnęłam przed siebie rękę i w ten sposób zatrzymałam tą radosną bestię. Ale się wszyscy zdziwili??????
    
    Rozmowom z Danusią nie było końca. Spędziłam 4 urocze dni w miłej i sympatycznej domowej atmosferze.
Jak widzicie nie trzeba lecieć do Egiptu, Turcji, Londynu, Francji czy do każdego innego kraju, bo i wśród znajomych można spędzić przeurocze dni? ˇDanusieczku kochana, dzięki ci za gościnę – było cudownie. Przepis wykorzystam na weekendowy obiadek.

sobota, 27 października 2012

Single w podróży



     Wyjazdy singli to zawsze dodatkowe koszty. Jak się ich ustrzec? Biur podróży jest mnóstwo, ale wystarczy pogrzebać w ofertach a już mina nam rzednie. Czy singel to człowiek innej kategorii?

     Od lat na wyjazdy zagraniczne wybieram się sama. Jestem singlem z wyboru. Mam zasadę, że najpierw przeglądam oferty biur podróży wg ceny na którą mnie stać. Mam już wtedy mniej więcej sprecyzowane pojęcie gdzie chcę lecieć. Z reguły wybieram hotele 3* z bardzo prozaicznego powodu – ograniczenia środków. A czymże się te hotele różnią: wyposażeniem pokoju, możliwością uprawiania sportów ekstremalnych obfitością potraw. Mnie hotel służy do spania. W restauracji hotelowej zawsze jest szwedzki bufet. I biada takiemu, który twierdzi że nie ma rozmaitości w menu. Nawet jeśli to menu codziennie jest niemal takie same to naprawdę można znaleźć zawsze coś dla siebie.

     A towarzystwo? Zawsze poznać ich można np. na lotnisku, w samolocie a jeśli nam szczęście dopisze to od razu na spotkaniu z rezydentem można nawiązać kontakt. Niestety single mają chyba najgorzej z wszystkich turystów. Niemal wszystkie biura podróży żądają od nas dopłaty do pokoju. Są też biura, której takiej opcji  nie posiadają. Owszem jest wyjście, zapłacić pełną kwotę za drugą osobę i lecieć samemu.

     Do szewskiej pasji jednak doprowadzają mnie oferty dla seniorów + 55. Podobno bardzo atrakcyjne. Wobec tego pytam gdzie ta atrakcja? Kwota za wyjazd jest taka sama jak dla innego turysty, żadnej zniżki, nic. Czy senior to z gruntu starzec, niedołężny człowiek – taki nie leci w dalekie kraje. Mnie sił nie brakuje, nie czuję się staruchą, mam otwarty umysł i dość sił żeby zwiedzać. Średnia dopłata do pojedynczego pokoju to kwota rzędu 250 zł. A kieszonkowe?

     Dlaczego biura podróży w ten sposób traktują singli, osoby starsze? Czyżby wiek ograniczał nam korzystanie z życia, przygód, możliwości rozwijania swoich pasji. Przyznaję, że z ekonomicznego punktu widzenia nie jestem w stanie tego zrozumieć. Czy nie lepiej zająć pokój przez jedną osobę nawet bez dopłaty niż zostawić ten pokój niewykorzystany? Dziś wszyscy dyskutują o budżecie? Szkoda tylko, że z tych dyskusji nic nie wynika.

środa, 24 października 2012

Magiczny trunek legmi


z archiwum zdjęć Piotra Jaskólskiego

     No i znowu zgłębianie tajników Tunezji, tym razem pod kątem alkoholu. Nie jestem abstynentką, chwilami wystarczy jednak zapach piwa abym poczuła kręcenie w żołądku.  Dochodzę zatem do sedna sprawy. W czasie pobytów wielokrotnych w Tunezji miałam okazję zakosztować wódki figowej czyli boughi. Tym oto trunkiem zaowocowaliśmy z Piotrem znajomość na Djerbie. Powiem szczerze, smakowo jednak nie dla mnie.

     Wypiłam kieliszek i wystarczy. Produkcję tego trunku rozpoczęto już w 1940 roku. Na potrzeby turystów produkuje się czystą wódeczkę pod nazwą Romanoff lub Natacha alkohol. Dla pań preferowany jest likierek daktylowy. Tibarine można kupić za ok. 10 euro. Znowu muszę pomarudzić, ale dla mnie smak trochę zbyt mdły. Ale to jest kwestia smaku. Jak wspomniałam wolę winko. Za każdym pobytem w barku zamawiam sobie Muscat z lodem. Pychota. Ale wertując stertę artykułów Piotra trafiłam na ciekawy temat, który bardzo mnie zainteresował z racji sposobu jego przygotowania.

     Mówię tu o legmi. Lekko sfermentowany sok z palmy daktylowej. Z reguły mętny. Zbierany sok z palm pozbawionych pióropusza.
z archiwum zdjęć Piotra Jaskólskiego
Trochę to barbarzyństwo bo po takim oskalpowaniu z pióropusza palma w ciągu pół roku usycha. Sok pobiera się z palmy dojrzałej najczęściej dziesięcioletniej. Najczęściej sok spływa do glinianych garnków umieszczonych wysoko. Sam sok choć bardzo pożywny, zdrowy i słodki wygląda jak sok z ananasa, smakuje wybornie ale to jeszcze nie jest legmi. Cały proces fermentacji to dopiero tajemnica tego trunku. Do procesu fermentacji dodawane są drożdże, cukier albo wielbłądzie mleko.  

     Można też bez tych dodatków wystawić soczek na działanie gorącego słoneczka. Ale podobno mistrzami w przygotowaniu tego trunku są ludzie z południa Tunezji, niedaleko granicy algierskiej.  Fermentacja trwa kilka dni. Znawcy smaku twierdzą, że są w stanie poznać gdzie rosła palna z której zdobyto sok. Twierdzą też, że najsmaczniejsze jest legmi z Zatoki Gabeskiej, inny smak ma legmi z palmy Djerbiańskiej.

     Jak wynika z legend Odyseusz dobił do Djerby i wysłał swoich towarzyszy aby sprawdzić kto zamieszkuje wyspę. Był zdesperowani bo towarzysze nie chcieli opuścić wyspy, zasmakowało im legmi podane przez tubylców. Ludzie Odyseusza zapadli w stan beztroskiej błogości. Podobno też jak wieść niesie Odyseusz aby ruszyć dalej swoich kamratów musiał przywiązać do wioseł. Osobiście nie wyobrażam sobie armii na rauszu wiosłujących gdzieś w nieznane.

    Legmi nawet sfermentowane dodaje sił, dostarcza kalorii i witamin, a niektórzy nawet posuwają się do twierdzenia że zapewniają ciągła młodość, no i najważniejsze pozwala przetrwać ogromne upały.  Z opowieści przeze mnie usłyszanych dowiedziałam się też, że na tunezyjskich weselach pan młody, a działający jak afrodyzjak legmi gwarantuje udaną noc poślubną.

     Sam proces fermentacji wzbudza we mnie ……. Nawet nie umiem określić tego uczucia. Proces ten w oazach Nefty trwa długo. Po rozpaleniu ogniska czeka się aż zostanie sam żar. Potem wyrabia się ciasto na placek i zagrzebuje w piasku na kilkanaście minut. Musi być ten placek na wpół surowy. Ten placek przeżuwają kobiety i po kilkunastu minutach wypluwają do soku z palmy. Po 2-3 dniach zamienia się w cierpkie legmi. Ale wypić trzeba dość szybko bo potem legmi traci swoje właściwości.  Legmi czasami nazywany jest napojem zapomnienia. A ja wolałabym zapomnieć, że ktoś żuł, ktoś pluł do soku. Brrrrr, jednak już wolałabym napić się figowej wódki boughi.

piątek, 19 października 2012

Tydzień wrażeń w Sousse



spotkanie z Justynką

     Następnego dnia rano, ledwo otworzyłam oczy włączyłam komórkę w oczekiwaniu na wiadomość od koleżanki. Obudziłam się jak zwykle o świcie. W nocy budziłam się kilka razy, poduszka ciutkę za twarda jak dla mnie, ale trudno. Klimę na noc włączyłam bo było chłodnawo. Przechlapałam się w wannie, wypiłam swoją kawkę sypaną w filiżance i wyszłam na tarasik, a tam już mnóstwo panów ogrodników uwijało się z robotą, ptaszki ćwierkały. Super. Dryń, dryń, zadzwoniła moja komórka, widzę nazwisko koleżanki. Odczytuję sms i już wszystko wiem. Ma pokój w przyległym skrzydle. Wiedziałam, że przyjechała bardzo późno więc dałam jej pospać a sama poszłam na śniadanko. Jak zwykle  ulubiony kelner z uśmiechem powitał przy stoliku. Przywitanie oczywiście po arabsku. Aslema.

     Podjadając nuciłam pod nosem swoją ulubioną piosenkę Sidi Mansour co oczywiście od razu usłyszał. Stojąc za moimi plecami (obok była jego szafka z serwetkami, sztućcami i tp) włożył do szuflady swoją komórkę na której puścił moją melodię, rączki ze sztućcami latały mi w rytm muzyki co na pewno dla obserwatora wyglądało conajmniej komicznie, ale co mi tam. Od tamtej pory razem z koleżanką nazwałyśmy go „naszym śpiewającym kelnerem” bo i on podśpiewywał sobie. Jednym słowem stworzyliśmy duet. Pogoda była dość pochmurna. W pokojach były telefony ale koleżanki telefon nie działał więc wysłałam koleżance po śniadanku sms –czekam przed hotelem. Postanowiłam namówić koleżankę na wyprawę na suk pod Mediną.
    
     Czekało nas jeszcze spotkanie z rezydentką. Wprawdzie to co trzeba to już miałyśmy obcykane ale warto posiedzieć i posłuchać. Urocza pani Ilonka opowiadała o proponowanych wycieczkach, o zwyczajach itp. Oczywiście i o Saharze. Trafiłyśmy jednak i rodzice Zuzi i my nastarsze wiekowo towarzystwo. Jakieś takie niekumate. W momencie opowiadania o Saharze okazało się że nasza grudniowa wyprawa to był full wypas.
 
     Zazwyczaj turyści owszem jadą na wielbłądach ale nie nocują na Saharze tak jak my. Oczywiście nie wytrzymałam i zachwalałam wycieczkę, mówiłam o atmosferze, wschodzie i zachodzie słońca no i o milionach gwiazd nad Saharyjskim niebem.
przy Medinie w Sousse

     Siedząc na murku na przeciwko mnie spacerował ochroniarz, pozdrowiłam go po arabsku ale po angielsku poprosiłam aby mi zrobił to zdjęcie. Z Gosia razem podjęłyśmy decyzję gdzie jedziemy i po co. Do Mediny daleko nie jest ale stwierdziłyśmy, że szkoda nóg. Wyszłyśmy przed bramę a tam jak okiem sięgnąć żółto – ma się rozumieć od taksówek. Wiedziałyśmy od rezydentki ile można zapłacić max. więc nie jechałyśmy na licznik a w myśl zawartej ustnej umowy. Oczywiście weszło nam w zwyczaj pozdrawianie się po arabsku. Taksiarz wysadził nas pod samą Mediną, połaziłyśmy oglądając wszelkie kramy i kramiki mając w perspektywie pójście na ich słynną herbatkę miętową z orzeszkami w Alladynie (Gosia w grudniu już tam była – ja jeszcze nie). Na straganach wszystko czyli: mydło, szydło i powidło. Krążąc wśród kramów słyszałyśmy za plecami: Gargamel, Baba Jaga, Dobra dupa (sorki ale tylko cytuję), zołza. Wiem, że oni nie bardzo wiedzą co mówią, ale ze śmiechem mówię do Gosi – trzymaj mnie bo zaraz któremuś przyłożę. W którymś momencie Gosia próbowała im wytłumaczyć znaczenie słów, ale wszystko to na nic się zdało.
poniosło mnie muzycznie ??????
    
     Po pysznej herbatce u Alladyna i zrobieniu fotek z tarasu poszłyśmy sobie dalej na zakupy. Ja oczywiście rozglądałam się za ciuchami dla Miska, henną do tatuażu, jakąś biżuterią dla córki no i w ogóle, miałam jeszcze trochę kasy i chciałam poszukać oczywiście coś dla Miśka (o sobie pamiętam zawsze na końcu). Weszłyśmy w jedną z uliczek, wzdłuż sklepów. W tym momencie usłyszałam swój ulubiony utwór Sidi Mansour     no i oczywiście niemal na środku uliczki zaczęłam tańczyć, tym tanecznym krokiem dotarłam do sklepu....obuwniczego. Właściciel popatrzył na mnie i pokręcił odtwarzacz na głośniej, to ja na środku sklepu tańcząc wyciagnęłam ręce i tak oto znalazłam się w tańcu w jego objęciach. okoliczni sklepikarze też patrzyli, że biała, europejka, zna ich nagrania i na dodatek tańczy. Mnie po prostu poniosło.

     Coś tam kupiłam i ponownie w taksówkę do hotelu, A tu jak zwykle w kawiarence wygibasy niemieckich „dziewcząt” w kwiecie wieku, o nadmiernej tuszy.
W tymże hotelu panuje taki zwyczaj, że jak nie masz opcji all inclusive to należy w recepcji za kaucją 5 dinarów wykupić jakiś limit. Może to być 10, 20 czy nawet 50 dinarów. Karta jest magnetyczna, za drinki odliczają z tych środków, za leżak przy basenie czy na plaży również. Limit dość szybko się wyczerpuje ale w każdej chwili można doładować. Wieczorami do czasu animacji (jeśli było chłodniej) siedziałyśmy w kawiarence przy drinku. Przyznać muszę z „wielkim bólem” ale zainteresowaniem tubylców cieszyła się moja koleżanka, a ja przy okazji korzystałam z tej adoracji. A to ktoś zagadnął, a to chciał się przysiąść (a siedź sobie przy swoim stoliku), a to byłyśmy zapraszane na wieczornego drinka czy dyskotekę przez sprzedawcę z butiku, a to jakiś właściciel FABRIKI JAKETÓW nas wabił na przejażdżkę. Nawet jakiś tunezyjczyk mieszkający w Holandii (ściema czy prawda ??????) bardzo chciał się z nami zakumplować. Jak świat światem mężczyźni nie rozumieją u nich słowa NIE. Byli bardzo zdziwieni odmowami. Widocznie nagminne jest przez turystki przyjmowanie takich zaproszeń, nas to jednak nie kręciło. Nawet główny DJ robił podchody.
A na następny dzień byłyśmy umówione z moją Justynką na kawę w barku przy basenie.
     Kolejny dzień. Piękne słoneczko na niebie, żadnej chmurki. Poszłyśmy z koleżanką tym razem nad morze. Ja oczywiście natychmiast spostrzegłam spadochrony za motorówką ciągnięte, okręciłam się pareo i poszłam obadać cennik sportów wodnych. Oczywiście „ciacho” namawiało mnie na lot, ale łamaną angielszczyzną wyjaśniłam, że już latałam. Zdziwienie było ogromne kiedy na pytanie czy jestem w Tunezji pierwszy raz odpowiedziałam negatywnie i wyjaśniłam że to już mój piąty pobyt w ich kraju. Nawet mi się przedstawili, ale te ich imiona są dość trudne do zapamiętania. Po krótkiej pogawędce, pożegnaliśmy się uściskiem dłoni i słowem BISLEMA. Wróciłam na leżak, pod parasol bo już mnie przypiekało słoneczko za bardzo. Poleżałyśmy jakiś czas, potem udałyśmy się na spotkanie z Justysią. Siadłyśmy w barku przy basenie, wrąbałyśmy olbrzymią pizzę popijając piwem (ja Colą bo piwa nie lubię), no i wspominałyśmy różne rzeczy. Spotkanie było fantastyczne, Justysia wyjaśniła dlaczego mnie zapamiętała i ogromnie cieszyła się z odnowienia znajomości (podobno byłam fantastyczną turystką, bez żądań czy pretensji, zawsze uśmiechnięta - nie wiedziałam że tak mnie zapamięta). Ku naszemu zdziwieniu czas upłynął szybko, a my po pożegnaniu i umówieniu się na następną wizytę poszłyśmy do naszego „śpiewającego kelnera” Daliba na kolację.
    
     Na kolacji jak zwykle Dalib podśpiewywał mój ulubiony utwór, aż jego kolega też kelner tyle że z Turcji (o rany ale to ciacho było apetyczne – szkoda że niezbyt wysoki) śmiał się. Zanim siadłam zawsze do Daliba mówiłam: Music please. On się rozglądał czy nie ma jego szefa i albo odtwarzał ze swojej komórki leżącej w lekko wysuniętej szufladzie albo mi głośno nucił. To było bardzo przyjemne.
Wychodząc z kolacji zawsze zahaczałyśmy o butik (konieczność – bo znajdował się przy schodach do wyjścia z restauracji), a tam jego właściciel ciągle nas zapraszał na drinka wieczornego, nawet w naszym hotelu. Przy wejściu do jego butiku siedział sobie „artysta” od tatuażu. Na stoliku prospekt z wzorami. Byłam nastawiona, że strzelę sobie coś kosmicznego na nóżkę i z ciekawością oglądałam te cuda. Wzory różne, różniaste, z racji wieku wybrałam sobie delfinka, bo to i nieduże i subtelne. Musiałam poczekać bo akurat w hotelu artysta – tak mówił o sobie gdzieś biegał. Już właściwie stałyśmy na schodach do wyjścia kiedy właściciel butiku nas zawołał bo artysta właśnie wrócił. Doszliśmy do porozumienia w sprawie ceny. OK. Kwota nie była wygórowana, więc siadłam na krzesełeczku, położyłam nóżkę na stole i czekałam na zrobienie tego dzieła.

     Tatuaż wyszedł nieźle, szczęśliwa że już po wszystkim poszłam z koleżanką do kawiarni na Cafe Direct i jak stara pierdoła zapomniałam o rysunku na nodze i spodniami lekko rozmazałam. Mam już na suku pod Mediną kupiony tusz, córka mi to poprawiła. Wieczór upłynął jak zwykle, czyli kawka, ew. drink a potem pogaduchy na tarasie. W międzyczasie na basenie poznałyśmy algierczyka, który wprawdzie przebywał w tym momencie turystycznie ale miał niebawem objąć posadę rezydenta w naszym hotelu. Nashro pogawędził z nami, opowiadał że właśnie niby jest turystycznie ale jednak pracuje bo robił film dla swojej agencji. Potem do Nashro dołączył jego kolega Tark (śmiałam się, że łatwo zapamiętać bo to jakby skrót od Tarkana).
Czas płynął szybko, normalka jeśli było słoneczko. ale i bez słoneczka nie nudziłyśmy się. W przeddzień wylotu byłyśmy umówione ponownie z moją Justysią. Zanim spotkałyśmy się z Justysią, wracając znad basenu zostawiłam w toalecie przy recepcji torebkę z wszystkimi dokumentami, paszportem, kasą. Serce zamarło mi ze strachu. Na szczęście torebkę znalazłam. Teraz czas na spotkanie. Wyszłyśmy z hotelu i Justysia poprowadziła nas w kierunku Mediny. Ponieważ ona zna dobrze miasto jako tybylec  i po przejściu niewielkiego odcinka drogi siadłyśmy sobie na tarasie w jakiejś kawiarence należącej do hotelu (jakiego???? nie mam pojęcia). Justynka opowiadała nam o swoim życiu, o mężu (jest zamężna od 18 lat z Tunezyjczykiem, ale dopiero od 5 lat mieszka w Tunezji), o zwyczajach, o kontaktach towarzyskich, również o swoich córeczkach których zdjęcia nam pokazała. Czas płynął nieubłaganie.

     Po pożegnaniu się z Justysią wróciłyśmy do hotelu akurat na spóźnioną, późną i ostatnią kolację. Dalib pięknie nam udekorował stolik. Przykro mu było się z nami rozstawać. Ale taka jest kolej rzeczy. Kolację zjadłyśmy niemal przed zamknięciem restauracji. Potem szybciutko na górę na Cafe Direct. A tu czekała nas niespodzianka. Nasro i Tark zaprosili nas na przejażdżkę do Portu El Kantaoui, Nasro miał filmować, a my zrobiliśmy sobie długi i bardzo przyjemny spacerek. Wróciliśmy ok. 24.00 i udałyśmy się do pokoi spakować cały swój majdan. Spotkanie przed wyjazdem w recepcji miało być o 2.30 . Czasu było sporo ale nie tyle żeby potrenować oko – ja bałam się zasnąć więc oglądałam jakiś francuski serial. Jako dość niecierpliwa z natury osoba w recepcji zjawiłam się o 2.15, niestety obudziłam szuraniem walizki nie tylko recepcjonistę ale i ochroniarza. Było nas 6 osób przygotowanych do powrotu do kraju. Odwoziła nas Justynka. Na lotnisku heca, obydwie z koleżanką przekroczyłyśmy limit bagażu ale dzięki urokowi Justysi i jej rozmowie z celnikiem po arabsku pozwoliła na przymknięcie oka na nadbagaż.

     Powrót był idealny, połowa drogi przespana. A na lotnisku pełno straży pożarnej bo była jakaś awaria samolotu do Edynburga. A do domu dotarłam bez przeszkód.
Na zakończenie. Nasze arabskie towarzystwo było miłe, nie natarczywe, adoracja bez podtekstów. Czy kiedyś jeszcze odwiedzę Tunezję???????? To się jeszcze okaże. Mam wprawdzie zaproszenie do Justysi do Sousse ale też do Heleny Nabli - autorki książki "Tunezja - zarys historii" do samego Tunisu. ZOBACZYMY

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...