 |
spotkanie z Justynką |
Następnego dnia rano,
ledwo otworzyłam oczy włączyłam komórkę w oczekiwaniu na wiadomość od
koleżanki. Obudziłam się jak zwykle o świcie. W nocy budziłam się kilka razy,
poduszka ciutkę za twarda jak dla mnie, ale trudno. Klimę na noc włączyłam bo
było chłodnawo. Przechlapałam się w wannie, wypiłam swoją kawkę sypaną w
filiżance i wyszłam na tarasik, a tam już mnóstwo panów ogrodników uwijało się
z robotą, ptaszki ćwierkały. Super. Dryń, dryń, zadzwoniła moja komórka, widzę
nazwisko koleżanki. Odczytuję sms i już wszystko wiem. Ma pokój w przyległym
skrzydle. Wiedziałam, że przyjechała bardzo późno więc dałam jej pospać a sama
poszłam na śniadanko. Jak zwykle ulubiony kelner z uśmiechem powitał przy
stoliku. Przywitanie oczywiście po arabsku. Aslema.
Podjadając nuciłam pod
nosem swoją ulubioną piosenkę Sidi Mansour co oczywiście od razu usłyszał.
Stojąc za moimi plecami (obok była jego szafka z serwetkami, sztućcami i tp)
włożył do szuflady swoją komórkę na której puścił moją melodię, rączki ze
sztućcami latały mi w rytm muzyki co na pewno dla obserwatora wyglądało
conajmniej komicznie, ale co mi tam. Od tamtej pory razem z koleżanką
nazwałyśmy go „naszym śpiewającym kelnerem” bo i on podśpiewywał sobie. Jednym
słowem stworzyliśmy duet. Pogoda była dość pochmurna. W pokojach były telefony
ale koleżanki telefon nie działał więc wysłałam koleżance po śniadanku sms
–czekam przed hotelem. Postanowiłam namówić koleżankę na wyprawę na suk pod
Mediną.
Czekało
nas jeszcze spotkanie z rezydentką. Wprawdzie to co trzeba to już miałyśmy
obcykane ale warto posiedzieć i posłuchać. Urocza pani Ilonka opowiadała o
proponowanych wycieczkach, o zwyczajach itp. Oczywiście i o Saharze. Trafiłyśmy
jednak i rodzice Zuzi i my nastarsze wiekowo towarzystwo. Jakieś takie
niekumate. W momencie opowiadania o Saharze okazało się że nasza grudniowa
wyprawa to był full wypas.
Zazwyczaj turyści
owszem jadą na wielbłądach ale nie nocują na Saharze tak jak my. Oczywiście nie
wytrzymałam i zachwalałam wycieczkę, mówiłam o atmosferze, wschodzie i
zachodzie słońca no i o milionach gwiazd nad Saharyjskim niebem.
 |
przy Medinie w Sousse |
Siedząc na murku na
przeciwko mnie spacerował ochroniarz, pozdrowiłam go po arabsku ale po
angielsku poprosiłam aby mi zrobił to zdjęcie. Z Gosia razem podjęłyśmy decyzję
gdzie jedziemy i po co. Do Mediny daleko nie jest ale stwierdziłyśmy, że szkoda
nóg. Wyszłyśmy przed bramę a tam jak okiem sięgnąć żółto – ma się rozumieć od
taksówek. Wiedziałyśmy od rezydentki ile można zapłacić max. więc nie
jechałyśmy na licznik a w myśl zawartej ustnej umowy. Oczywiście weszło nam w
zwyczaj pozdrawianie się po arabsku. Taksiarz wysadził nas pod samą Mediną,
połaziłyśmy oglądając wszelkie kramy i kramiki mając w perspektywie pójście na
ich słynną herbatkę miętową z orzeszkami w Alladynie (Gosia w grudniu już tam
była – ja jeszcze nie). Na straganach wszystko czyli: mydło, szydło i powidło.
Krążąc wśród kramów słyszałyśmy za plecami: Gargamel, Baba Jaga, Dobra dupa
(sorki ale tylko cytuję), zołza. Wiem, że oni nie bardzo wiedzą co mówią, ale
ze śmiechem mówię do Gosi – trzymaj mnie bo zaraz któremuś przyłożę. W którymś
momencie Gosia próbowała im wytłumaczyć znaczenie słów, ale wszystko to na nic
się zdało.
 |
poniosło mnie muzycznie ?????? |
Po pysznej herbatce u
Alladyna i zrobieniu fotek z tarasu poszłyśmy sobie dalej na zakupy. Ja
oczywiście rozglądałam się za ciuchami dla Miska, henną do tatuażu, jakąś
biżuterią dla córki no i w ogóle, miałam jeszcze trochę kasy i chciałam
poszukać oczywiście coś dla Miśka (o sobie pamiętam zawsze na końcu). Weszłyśmy
w jedną z uliczek, wzdłuż sklepów. W tym momencie usłyszałam swój ulubiony
utwór Sidi Mansour no i oczywiście niemal na środku
uliczki zaczęłam tańczyć, tym tanecznym krokiem dotarłam do
sklepu....obuwniczego. Właściciel popatrzył na mnie i pokręcił odtwarzacz na
głośniej, to ja na środku sklepu tańcząc wyciagnęłam ręce i tak oto znalazłam
się w tańcu w jego objęciach. okoliczni sklepikarze też patrzyli, że biała,
europejka, zna ich nagrania i na dodatek tańczy. Mnie po prostu poniosło.
Coś tam kupiłam i ponownie w taksówkę
do hotelu, A tu jak zwykle w kawiarence wygibasy niemieckich „dziewcząt” w
kwiecie wieku, o nadmiernej tuszy.
W tymże hotelu panuje taki zwyczaj, że jak nie masz opcji all inclusive to
należy w recepcji za kaucją 5 dinarów wykupić jakiś limit. Może to być 10, 20
czy nawet 50 dinarów. Karta jest magnetyczna, za drinki odliczają z tych
środków, za leżak przy basenie czy na plaży również. Limit dość szybko się
wyczerpuje ale w każdej chwili można doładować. Wieczorami do czasu animacji
(jeśli było chłodniej) siedziałyśmy w kawiarence przy drinku. Przyznać muszę z
„wielkim bólem” ale zainteresowaniem tubylców cieszyła się moja koleżanka, a ja
przy okazji korzystałam z tej adoracji. A to ktoś zagadnął, a to chciał się
przysiąść (a siedź sobie przy swoim stoliku), a to byłyśmy zapraszane na
wieczornego drinka czy dyskotekę przez sprzedawcę z butiku, a to jakiś
właściciel FABRIKI JAKETÓW nas wabił na przejażdżkę. Nawet jakiś tunezyjczyk
mieszkający w Holandii (ściema czy prawda ??????) bardzo chciał się z nami
zakumplować. Jak świat światem mężczyźni nie rozumieją u nich słowa NIE. Byli
bardzo zdziwieni odmowami. Widocznie nagminne jest przez turystki przyjmowanie
takich zaproszeń, nas to jednak nie kręciło. Nawet główny DJ robił podchody.
A na następny dzień byłyśmy umówione z moją Justynką na kawę w barku przy
basenie.
Kolejny dzień. Piękne
słoneczko na niebie, żadnej chmurki. Poszłyśmy z koleżanką tym razem nad morze.
Ja oczywiście natychmiast spostrzegłam spadochrony za motorówką ciągnięte,
okręciłam się pareo i poszłam obadać cennik sportów wodnych. Oczywiście
„ciacho” namawiało mnie na lot, ale łamaną angielszczyzną wyjaśniłam, że już
latałam. Zdziwienie było ogromne kiedy na pytanie czy jestem w Tunezji pierwszy
raz odpowiedziałam negatywnie i wyjaśniłam że to już mój piąty pobyt w ich
kraju. Nawet mi się przedstawili, ale te ich imiona są dość trudne do
zapamiętania. Po krótkiej pogawędce, pożegnaliśmy się uściskiem dłoni i słowem
BISLEMA. Wróciłam na leżak, pod parasol bo już mnie przypiekało słoneczko za
bardzo. Poleżałyśmy jakiś czas, potem udałyśmy się na spotkanie z Justysią.
Siadłyśmy w barku przy basenie, wrąbałyśmy olbrzymią pizzę popijając piwem (ja
Colą bo piwa nie lubię), no i wspominałyśmy różne rzeczy. Spotkanie było
fantastyczne, Justysia wyjaśniła dlaczego mnie zapamiętała i ogromnie cieszyła
się z odnowienia znajomości (podobno byłam fantastyczną turystką, bez żądań czy
pretensji, zawsze uśmiechnięta - nie wiedziałam że tak mnie zapamięta). Ku
naszemu zdziwieniu czas upłynął szybko, a my po pożegnaniu i umówieniu się na
następną wizytę poszłyśmy do naszego „śpiewającego kelnera” Daliba na kolację.
Na kolacji jak zwykle
Dalib podśpiewywał mój ulubiony utwór, aż jego kolega też kelner tyle że z
Turcji (o rany ale to ciacho było apetyczne – szkoda że niezbyt wysoki) śmiał
się. Zanim siadłam zawsze do Daliba mówiłam: Music please. On się rozglądał czy
nie ma jego szefa i albo odtwarzał ze swojej komórki leżącej w lekko wysuniętej
szufladzie albo mi głośno nucił. To było bardzo przyjemne.
Wychodząc z kolacji zawsze zahaczałyśmy o butik (konieczność – bo znajdował się
przy schodach do wyjścia z restauracji), a tam jego właściciel ciągle nas zapraszał
na drinka wieczornego, nawet w naszym hotelu. Przy wejściu do jego butiku
siedział sobie „artysta” od tatuażu. Na stoliku prospekt z wzorami. Byłam
nastawiona, że strzelę sobie coś kosmicznego na nóżkę i z ciekawością oglądałam
te cuda. Wzory różne, różniaste, z racji wieku wybrałam sobie delfinka, bo to i
nieduże i subtelne. Musiałam poczekać bo akurat w hotelu artysta – tak mówił o
sobie gdzieś biegał. Już właściwie stałyśmy na schodach do wyjścia kiedy
właściciel butiku nas zawołał bo artysta właśnie wrócił. Doszliśmy do
porozumienia w sprawie ceny. OK. Kwota nie była wygórowana, więc siadłam na
krzesełeczku, położyłam nóżkę na stole i czekałam na zrobienie tego dzieła.
Tatuaż wyszedł nieźle,
szczęśliwa że już po wszystkim poszłam z koleżanką do kawiarni na Cafe Direct i
jak stara pierdoła zapomniałam o rysunku na nodze i spodniami lekko rozmazałam.
Mam już na suku pod Mediną kupiony tusz, córka mi to poprawiła. Wieczór upłynął
jak zwykle, czyli kawka, ew. drink a potem pogaduchy na tarasie. W międzyczasie
na basenie poznałyśmy algierczyka, który wprawdzie przebywał w tym momencie
turystycznie ale miał niebawem objąć posadę rezydenta w naszym hotelu. Nashro
pogawędził z nami, opowiadał że właśnie niby jest turystycznie ale jednak
pracuje bo robił film dla swojej agencji. Potem do Nashro dołączył jego kolega
Tark (śmiałam się, że łatwo zapamiętać bo to jakby skrót od Tarkana).
Czas płynął szybko, normalka jeśli było słoneczko. ale i bez słoneczka nie
nudziłyśmy się. W przeddzień wylotu byłyśmy umówione ponownie z moją Justysią.
Zanim spotkałyśmy się z Justysią, wracając znad basenu zostawiłam w toalecie
przy recepcji torebkę z wszystkimi dokumentami, paszportem, kasą. Serce zamarło
mi ze strachu. Na szczęście torebkę znalazłam. Teraz czas na spotkanie. Wyszłyśmy
z hotelu i Justysia poprowadziła nas w kierunku Mediny. Ponieważ ona zna dobrze
miasto jako tybylec i po przejściu niewielkiego odcinka drogi siadłyśmy
sobie na tarasie w jakiejś kawiarence należącej do hotelu (jakiego???? nie mam
pojęcia). Justynka opowiadała nam o swoim życiu, o mężu (jest zamężna od 18 lat
z Tunezyjczykiem, ale dopiero od 5 lat mieszka w Tunezji), o zwyczajach, o
kontaktach towarzyskich, również o swoich córeczkach których zdjęcia nam
pokazała. Czas płynął nieubłaganie.
Po pożegnaniu się z
Justysią wróciłyśmy do hotelu akurat na spóźnioną, późną i ostatnią kolację.
Dalib pięknie nam udekorował stolik. Przykro mu było się z nami rozstawać. Ale
taka jest kolej rzeczy. Kolację zjadłyśmy niemal przed zamknięciem restauracji.
Potem szybciutko na górę na Cafe Direct. A tu czekała nas niespodzianka. Nasro
i Tark zaprosili nas na przejażdżkę do Portu El Kantaoui, Nasro miał filmować,
a my zrobiliśmy sobie długi i bardzo przyjemny spacerek. Wróciliśmy ok. 24.00 i
udałyśmy się do pokoi spakować cały swój majdan. Spotkanie przed wyjazdem w
recepcji miało być o 2.30 . Czasu było sporo ale nie tyle żeby potrenować oko –
ja bałam się zasnąć więc oglądałam jakiś francuski serial. Jako dość
niecierpliwa z natury osoba w recepcji zjawiłam się o 2.15, niestety obudziłam
szuraniem walizki nie tylko recepcjonistę ale i ochroniarza. Było nas 6 osób
przygotowanych do powrotu do kraju. Odwoziła nas Justynka. Na lotnisku heca,
obydwie z koleżanką przekroczyłyśmy limit bagażu ale dzięki urokowi Justysi i jej
rozmowie z celnikiem po arabsku pozwoliła na przymknięcie oka na nadbagaż.
Powrót był idealny, połowa drogi przespana. A na lotnisku pełno straży pożarnej
bo była jakaś awaria samolotu do Edynburga. A do domu dotarłam bez przeszkód.
Na zakończenie. Nasze arabskie towarzystwo było miłe, nie natarczywe, adoracja
bez podtekstów. Czy kiedyś jeszcze odwiedzę Tunezję???????? To się jeszcze
okaże. Mam wprawdzie zaproszenie do Justysi do Sousse ale też do Heleny Nabli -
autorki książki "Tunezja - zarys historii" do samego Tunisu.
ZOBACZYMY